Wyprawa do Ekwadoru obfitowała, nawet jak na hojne w tej materii standardy Globstory, w przeróżne dziwne przypadki natury zdrowotnej. Od bolącego zęba, przez wyjątkowo jadowite zatrucie pokarmowe, perfidne skurcze mięśni, po przeziębienie w lesie deszczowym. To więcej przypadków lumbago i innych trawiących nas chorób, niż zdarza się nam czasami w ciągu roku. Ale ale, my chcieliśmy nie o tym – dzisiaj opowiemy Wam o tym – jak sami Ekwadorczycy radzą sobie z wszelkimi przypadłościami, które atakują ich na upalnym wybrzeżu, w zimnych górach i w dzikim, tropikalnym Oriente.
Zacznijmy może od tego, że służba zdrowia w Ekwadorze jest darmowa. Tak właśnie – dostępna dla wszystkich obywateli kraju, a także, jak mieliśmy okazję się przekonać, dla turystów. Nie zmienia to faktu, że w 2019 roku wiara w magię i cudowne konkokty w kraju, w którym 77% populacji składa się z katolików, a 14% z protestantów, jest nadal bardzo silnie zakorzeniona, szczególnie w mniejszych społecznościach, w których do znachorów nadal stoją w kolejkach tłumy, a uliczni sprzedawcy liści koki i maści na grzybicę stóp można spotkać na co drugiej ulicy. W myśl zasady, że choć szkiełko i oko wydaje się mieć sens, to nie należy od razu obrażać się na odganianie złych mocy zaklęciami.
Niedziela, cotygodniowy bazar w Cañar, małym urokliwym miasteczku w Andach, które swoją nazwę zawdzięcza ludowi Canari. Lud ten zapisał się na kartach historii jako waleczny i dumny. Przez dziesięciolecia Canari opierali się Imperium Inków, a gdy ostatecznie zostali podbici – niezłomnie szukali okazji na oswobodzenie. Najpierw wsparli Huascara, który wystąpił przeciwko swojemu bratu Atahualpie, ostatniemu władcy Imperium Inków, podczas inkaskiej wojny domowej. W odwecie Canari zostali zmasakrowani przez zwycięzkiego Atahualpę, i z 50 tysięcy zostali wytrzebieni do 12 tysięcy. Nawet to nie złamało ich ducha w walce o oswobodzonie i gdy tylko na ziemię te wkroczyli Hiszpanie – Canari przyłączyli się do nich w walce z ze znienawidzonymi Inkami.
Dziś, ich pokojowi potomkowie mieszkający głównie w samym Cañar i okolicach tłoczą się przy stole z telewizorem LCD, na których na zmianę pojawiają się czyraki, objawy grzybic i chorób wenerycznych. To stoisko znachora, który oprócz telewizora na stole ma manekina z wyeksponowanymi narządami wewnętrznymi, stos tajemniczych leczniczych warzyw i owoców i olbrzymi asortyment flaszek i flakonów, zawierających remedia na wszystkie choroby znane człowiekowi. I kilka zmyślonych. Personalny system nagłaśniający sprawia, że słyszymy go jeszcze na długo przed nawiązaniem kontaktu wzrokowego. Kolana? Ma na to maść. Menopauza? Jest na to specyfik. Ból głowy? Już szpera w swoich przepastnych walizach. Witaminy i minerały? Oczywiście, dostępne dla każdego do spróbowania.
Znachor ma na oko 60 lat, jest przy kości, ma wydatny, wypielęgnowany wąs i występuje w niebieskim sweterku z mikrofonem w ręku. Ten z pozoru tandetny pokaz umiejętności bardziej sprzedażowych i showmańskich, niż lekarskich, okraszony rekwizytami balansującymi momentami na granicy groteski, potrzebuje kogoś charyzmatycznego, by to wszystko uciągnąć. Bo to nie jest zwykły wykład o tym, że na stłuczone kolano trzeba nakładać maść chłodzącą, a ból głowy minie po zażyciu tabletki – takie rzeczy wiedzą wszyscy. Tu obok wartości edukacyjnych liczy się też oprawa i zabawa, w której uczestniczyć ma każdy z słuchaczy, choć wiadomym od początku jest, że nie każdy coś ostatecznie kupi. I chyba nie do końca o to chodzi. To alternatywa od sterylnych gabinetów lekarskich, przesiąkniętych zapachem środków dezynfekujących szpitali i nieprzyjemnego smaku leków zapisywanych, kiedy robi się naprawdę poważnie. Znachor jest tu momentami wręcz karykaturalny, niczym doświadczony komik na sesji stand up, na której serwuje swój najlepszy materiał. Jedną ręką wskazuje na otwartą książkę prezentującą narządy płciowe, a drugą trzyma mikrofon i widać, że jest w swoim żywiole, sypiąc raz po raz żartami i rymowankami, z których publiczność śmieje się w głos, przepychając się coraz bliżej stołu, żeby być jeszcze bliżej show. I jak każdy doświadczony showman znachor wie, że nic tak nie przekonuje do zakupu jak towar w ręku, obficie więc serwuje darmowe próbki witamin i minerałów, które nalewa z pokaźnym rozmiarów flaszki z nieprzezroczystego szkła do kieliszków, a następnie niczym barman, z mikrofonem wciśniętym pod pachę, serwuje wszystkim zainteresowanym spróbowaniem. Słuchacze wyciągają do niego ręce niczym na rockowym koncercie, tylko zamiast zbijać piątki z artystą zgarniają kieliszki, które następnie wylosowani szczęśliwcy wznoszą i piją do dna, na zdrowie!
W całym tym młynie jest jednak miejsce na medycynę, bo raz po raz ktoś coś kupuje z ewidentnym zamiarem spożycia – zakłopotane panie wysyłają dzieci po cudowne środki na menopauzę (cokolwiek miałyby robić), a mamy chętnie kupują naturalne mieszanki witaminowo-mineralne na wzmocnienie odporności swoich trzymanych na rękach pociech. Chętnie kupowane są też np. dragon fruity, czyli pitaje, których zielona odmiana rosnąca w Ekwadorze jest bardzo polecana na problemy z trawieniem – pod warunkiem, że nie przekracza się granicznej dawki jednego owocu dziennie, bo po jej przekroczeniu trawienie może działać aż nadto dobrze… Czy fermentowana cherimoya, czyli flaszowiec peruwiański, który działa prewencyjnie na wszystkie odmiany raka. Zdaje się, że wiara w regulację organizmu naturalnymi metoda ma się tak samo dobrze jak w czasach szamanów i znachorów – skoro medycyna naturalna działała skutecznie przez setki, jeśli nie tysiące lat, to bez sensu jest się jej pozbywać. Szczególnie, kiedy najbliższy szpital bywa oddalony od wioski w górach o kilka godzin podróży wąską, wijącą się po stromych zboczach drogi, i to tylko o tyle, że w danym momencie taka droga jest przejezdna.
Ten stan przenikania się tradycji z nowoczesnością jest też bardzo wyraźnie odzwierciedlony w kwestii wiary, która, szczególnie w Andach, jest synkretyczna. Święci przeplatają się w lokalnych obchodach z duchami i demonami, bo na wszelki wypadek nie warto drażnić ani jednych, ani drugich. Nigdy nie wiadomo kto akurat ma czas udzielić wsparcia.
Tak jest właśnie w przypadku Mamitas, czyli w dosłownym tłumaczeniu: Mamusiek. W Polsce nazwalibyśmy je najpewniej Szeptuchami, jest to niedoskonałe porównanie, ale jednak na pierwszy rzut oka – widać wiele podobieństw. Rozlokowane na specjalnym, zadaszonym stoisku w środku jednego z wielu niewielkich targowisk w mieście Cuenca, działają rzut beretem od kościoła. Cuenca jest bardzo urokliwym, jak na standardy południowoamerykańskie, miastem z centrum w stylu kolonialnym, nazywanym również Atenami Ekwadoru. Miasto żyje i buduje się ręka w rękę ze swoją historią. Wąskie, brukowane uliczki pną się w górę i w dół pagórkowatego terenu. Gęsto upchane kamieniczki poprzetykane są nowszymi budynkami banków, urzędów i domów mieszkalnych, natomiast całość nie traci klimatu przeważających drewnianych fasad, kolorowych elewacji i powykrzywianych od deszczu i słońca okiennic. Co drugi skwerek w centrum przyklejony jest do jakiegoś kościoła, wokół którego zawsze coś się dzieje. A to rysownicy robią portrety na ulicy, a to ktoś przygrywa na skrzypcach, lub puszcza muzykę i do niej tańczy, a to jakieś babulinki z kwiatami, czy uliczni sprzedawcy chrupek z suszonych bananów i chipsów kukurydzianych. W całym tym tętniącym muzyką zamieszaniu Mamity najpierw czujemy, bo już z 20 metrów zderzamy się z aromatyczną ścianą świeżych ziół. Zapach jest wręcz odurzający przez pierwsze kilka minut, ale też nęcący i nie pozwalający przejść obok nich obojętnie.
Jest ich tam około dziesięciu i na pierwszy rzut oka niczym się nie różnią od pań, które handlują na każdym rogu owocami, czy ulicznymi przekąskami. Ubrane na babciową cebulkę, z fartuchem narzuconym na swetry z lamy, są po prostu babciami na straganie. Magia, dosłownie i w przenośni, zaczyna się dziać dopiero wokół tego co robią, a nie jak wyglądają. Zatrzymujemy się zaciekawieni, bo jedna Mamita bardzo energicznie okłada dziecko, na oko półtoraroczne, witką złożoną z ziół, po całym ciele. Dziecko drze się na cały regulator, kompletnie zapłakane siedzi na kolanach u mamy, która zanosi się od śmiechu. Podobnie jak przeprowadzająca rytuał oczyszczenia Mamita. Obie panie wiedzą, że to ten rytuał jest równie nieszkodliwy, co popularny w tej części świata, więc pozwalają malcowi płakać ile wlezie – krzywda mu się nie dzieje. Kolejka do tej konkretnej Mamity to tuzin kobiet, większość z nich z dziećmi na rękach, część w ciąży. Po chwili widzimy, że witkowane są dzieciaki na wszystkich pozostałych stanowiskach. Każda Mamita działa wedle tego samego, ściśle ustalonego schematu – najpierw witką okłada osobę oczyszczaną, by odgonić złą energię i zaprosić do ciała dobrą – nie oszczędzają twarzy, ani odsłoniętych części ciała, wydając przy tym odgłosy jakby syczenia, czy może klikania językiem – jest to nieodzowna część rytuału. Jedni płaczą, inni się śmieją, jeszcze inni, najczęściej dorośli, starają się zachować powagę. Następnie Mamita sięga po plastikową butelkę, z której bierze łyk specjalnie przygotowanej wody i pluje – tak, właśnie tak – pokaźną fontanną na klienta. Na twarz, na brzuch, za kołnierz koszuli. Raz, drugi, trzeci, większość klientów nie jest w stanie powstrzymać się od śmiechu, albo chociaż uśmiechu, a małe dzieci, które wytrzymały chłostę bukietem ziół zaczyną płakać bez wyjątku. Potem z koszyczka obok biorą surowe jajko i jeżdżą po całym ciele osób diagnozowanych w poszukiwaniu chorób i schorzeń. Jeżdżą nim energicznie i dokładnie po plecach, brzuchu, głowie, twarzy, rękach i nogach przy akompaniamencie szeptanych zaklęć, w pełnym skupieniu. Szukają, przenikają i wieszczą. Kończą zabieg wbijając jajko do plastikowej torebki. Jeśli wbite białko i żółtko są klarowne, to oznacza, że organizmowi nic nie dolega. Jeśli jednak gdziekolwiek pojawiają się jakieś plamy, to Mamita jest w stanie z tego wyczytać co dolega danej osobie i może poradzić do kogo z problemem się udać, o ile sama nie jest w stanie zaradzić przypadłości. Stojący w pobliżu trzydziestoletni, rumiany mężczyzna z kręconymi włosami, którego mama siedzi na oczyszczaniu u jednej z Mamusiek puszcza nam oko i konspiracyjnym tonem, po angielsku mówi: powinniście spróbować, to tylko 3 dolary, a będziecie spali po tym najlepiej w życiu. Po chwili namysłu dodaje: nie możecie się po tym dzisiaj kąpać, ale i tak warto. W tle powiększa się kolejka do usług oferowanych przez Mamity, bo w pobliskim kościele właśnie skończyła się msza.
Nikt tu nie mówi o czczeniu innych bożków, nikt nie wytyka takich praktyk jako zabobonów – w Andach koncepcja katolicyzmu wzbogaconego o elementy pogańskie, czy może po prostu: ludowego, jest ogólnie przyjmowaną formą praktyki religijnej, w ramach której wiele regionów świętuje na swój własny sposób, mieszając na przeróżne sposoby obrządki katolickie z tradycyjnymi. Nierozerwalną ich częścią jest też medycyna, która ewoluowała w sposób organiczny i mistyczny, jak wszędzie na świecie, wraz z praktykowanym na danym obszarze systemem wierzeń. I tak jak przed setkami lat zielarze podróżowali od wioski do wioski, oferując swoje produkty i usługi, tak dzisiaj możemy podreperować podupadające zdrowie w…
Autokarze. W całym Ekwadorze jest tylko 966 km torów kolejowych. Dla porównania, w Polsce mamy ich aż 19,209. W związku z czym w całym kraju niepodzielnie rządzi właśnie autokar. Jest on tu transportem nie tylko najpopularniejszym, ale też najczęściej jedynym – dojeżdża się nim zarówno 2 kilometry po bułki, do szkoły, czy do kościoła, ale również 400 kilometrów na drugi koniec kraju. Dzielne autobusy przeróżnego, choć w przeważającej części dobrego, standardu pokonują górskie przełęcze z zawrotną prędkością (to nie żart, widzieliśmy autobus poza drogą, wiszący na skarpie, były ofiary śmiertelne), kluczą po wąskich jak chodniki ścieżamii na górskich szczytach, przedzierają się przez las deszczowy i forsują rzeki. A wszystko to przy akompaniamencie lecących z odtwarzaczy DVD filmów akcji, które ekwadorczycy kochają szczerą miłością. Których obecnym królem jest Dwayne Johnson, czyli popularny The Rock. W drodze do Cuenci z Guayaquil leciał akurat jakiś film z Dwaynem, przy którym Pani za nami bardzo się cały czas ekscytowała krzycząc: Ooooh, La Rocka ?
Wracając jednak do medycyny – jeśli ktoś nie ma czasu na zakupy w aptece, czy na wizytę na cotygodniowym markecie, może zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze produkty higieniczne i leki w autokarach właśnie. Na dłuższych trasach na pokład, oprócz pasażerów, trafiają zawsze sprzedawcy. I choć większość z nich oferuje przekąski, lody, słodycze, a czasami nawet pełne, gorące posiłki, to niemal zawsze trafia się na kogoś, kto chce zadbać o nasze zdrowie. I znów: nie są to osoby, które giną w ogłuszającej, latynoskiej muzyce pędzącego na złamanie karku autobusu – obdarzeni donośnym głosem mężczyźni są przygotowani do perorowania przez wiele minut, mając całe przemówienie nauczone perfekcyjnie na pamięć, dokładając w wielu miejscach dramatyczne pauzy dla spotęgowania efektu zaskoczenia, kiedy mają do przekazania coś o wielkiej wadze, czy rzucając pozostające zazwyczaj bez odpowiedzi pytania do swojej uwięzionej w autokarze publiki. Niektórzy wyglądają też bardzo poważnie, bo choć większość sprzedawców ogranicza się do koszuli z kołnierzem i spodni w kant, to zdarzają się też panowie w garniturach, pod krawatem, z nienaganną fryzurą i aurą perfum, która unosi się w powietrzu jeszcze kilka minut po tym, jak wysiądą. Z wielkim zaangażowaniem zachwalają “niesamowicie skuteczne, zagraniczne mikstury witaminowe zalecane przez kolumbijskich lekarzy”, “maści na wszystkie zmiany skórne”, “wydajne herbaty i napary na trawienie”, “peruwiańskie, suszone grzyby na wzmocnienie odporności”, czy “amerykańskie szczoteczki do zębów, o właściwościach dużo lepszych, niż te ekwadorskie”. Sposób na amerykańskich naukowców działa, jak widać, na całym świecie. Przy tym jedną ręką zręcznie wywijają swoim elegancko zapakowanym towarem, a drugą trzymają się najbliższego oparcia, walcząc o równowagę podczas pokonywania kolejnego ostrego zakrętu. I choć początkowo nie da się tego przyjąć bez choćby niewielkiego uśmiechu, to z czasem widzimy, że podobnie jak w przypadku znachora – zainteresowanie jest całkiem, nomen omen, zdrowe. Ciężko powiedzieć, czy to prostu wygoda, bo nie trzeba fatygować się do apteki, czy może sprzedawcy są tak niesamowicie skuteczni w swoich wystudiowanych rolach, natomiast pewnym jest, że praktycznie podczas każdego przejazdu ktoś dokonuje zakupu, po którym sprzedawca wyskakuje na najbliższym skrzyżowaniu i czeka na kolejny autokar potencjalnych klientów.
Obrazu dopełniają uliczne wózki rozsiane przypadkowo po miastach oklejone zdjęciami chorób (najczęściej skóry) i dolegliwości, na które, wedle ulicznych sprzedawców, najlepszym rozwiązaniem są zakazane w Ekwadorze liście koki do żucia i olejki CBD. Również zakazane. I choć koka jest jednym z najstarszych sposobów radzenia sobie z objawami choroby wysokościowej, znanym jeszcze na długo przed przybyciem do Ameryki Południowej pierwszych Europejczyków, to dzisiaj musi być sprowadzana spoza Ekwadoru. I dopiero po rozmowie ze sprzedawcą okazuje się, że wcale nie w formie liści do żucia, ale w postaci herbaty do parzenia, która wcale na chorobę wysokościową nie pomaga i jest raczej ciekawostką dla poszukujących wrażeń turystów, niż faktycznym remedium na jakiekolwiek problemy zdrowotne.
W takim gąszczu możliwości ciężko stwierdzić ponad wszelką wątpliwość co działa, a co jest tylko dobrym marketingiem. Natomiast z pewnością wyłania się tego obraz społeczeństwa bardzo przywiązanego do tradycyjnych wartości, które w XXI wieku walczą z całkiem dobrymi rezultatami o swoją pozycję na coraz nowocześniejszym rynku usług i produktów zdrowotnych.
“Urok. Historie z Tanzanii i Zanzibaru” to zbiór reportaży i opowiadań, które powstawały podczas naszego ponad półrocznego pobytu w Afryce Wschodniej. W tej książce opowiedzieliśmy: