globstory logo

Przygody pociągowe – Putin i charkanie mózgiem

– Haraszo!
Znalazł mnie. Rosjanin w późnym średnim wieku, którego poznałam na dworcu. Czy wszyscy Rosjanie muszą tak walić wódą? Tak bardzo nie chcę ulegać stereotypom, no ale sorry. Gorzałkowa poświata otacza tego dobrze ubranego gościa, a mętne oczy i luzackie usposobienie wskazuje, że nie bez przyczyny.
– Dawaj no! – siada przy mnie i łapie mnie za kolana. Zaprasza mnie tym samym do restauracyjnego na lufę, chce mnie ugościć. Jego angielski jest marny, tak jak mój rosyjski, ale po kilku głębszych język nie stanowi bariery. Przynajmniej w jego wypadku, bo ja siedzę trzeźwiutka jak ksiądz w niedzielę.
– Dawaj no! Ty Polsza, ja Ruski – my Słowianie!
Byłam już przygotowana i wyczyszczona do snu, i mimo że propozycja była niezwykle kusząca, starałam sie wykręcić z imprezy. Te kolana mnie chyba pokonały.
– Przyjdę później – oznajmiam najbardziej przekonująco jak potrafię, choć nie potrafię kłamać, i liczę na to, że jegomość zapije się wcześniej i zapomni. Marna to strategia, znając osiągi Rosjan w piciu.
– Jak Ty nie przyjdziesz – to ja przyjdę – grozi z uśmiechem.
Damn!

Po godzinie wrócił z wałówką w postaci moreli i mango. Moja współpasażerka z sąsiedniej pryczy, wspominana już w poprzednim wpisie Pani od robienia na drutach, patrzy z zainteresowaniem. Rosjanin podstawia jej morele niemalże pod same usta, mowa ciała, która nie powinna zawieźć nawet w Chinach.
Ciotuchna kręci głową energicznie. Ten podsuwa owoc tak blisko, że pewna jestem, że kobiecina czuje jego zapach. Ta otwiera usta szeroko i demonstruje brak dolnego uzębienia.
– No patrz! Nie da się ugościć – rzecze Rosjanin z rozczarowaniem.
– Ty wiesz! Putin!!! To jest… – tutaj przestałam rozumieć, ale wnioskuję, że „spoko gość”. Publiczne wyrażanie sympatii do polityków wątpliwej sławy przychodzi mi z trudem, zmieniam więc temat najlepiej jak potrafię. Udaję, że nie panimaju i mruczę:
– Przyjdę później! – Brawo ja.
– Jak Ty nie przyjdziesz – to ja przyjdę.

Nie przyszedł.
Wszystkie babiny świata są takie same. Moja towarzyszka pytała mnie co godzinę, czy jestem głodna i czy chcę coś zjeść. Chciałam. Ale pierwsza przekąska, którą od niej dostałam nie zrobiła jej reklamy jako kucharce. (na filmie, który lada dzień nadejdzie – zobaczycie o czym mówię). Była to biała gąbka pachnąca drożdzami, którą miałam zapijać jogurtem w celu, prawdopodobnie, rozszerzenia jej objętości w żołądku. I tylko dlatego, że ona pałaszowała ją ze smakiem – miałam pewność, że przedmiot ten jest jadalny. Przeżyłam połowę – resztę zostawiłam „na później.

W kolejnym pociągu spędziłam tylko 2 godziny. Wyglądał jak poprzedni – sypialny, z tą tylko różnicą, że nie było pościeli, a bilety przydzielane były systemem – jedno łóżko równa się czterech podróżujących. Nie sposób się schować.

Chłopiec naprzeciwko miał na oko 4-5 lat. Jego mama dzierżyła tylko małą, lawendową torebkę ze sztucznej skóry. Nie miała w niej zabawek, by chłopca zająć. Chłopiec, jak to chłopiec, po dzisięciu minutach i po zastrzyku glukozowym w postaci czekoladowego batonika zaczął mamie bardzo dokazywać. Szczerzył swoją klawiaturę z popsutych mleczaków, tak bardzo popsutych, że w przestrzenie między nimi możnaby włożyć patyk od lizaka, co pewnie niekiedy mu się zdarzało, skakał po maminych kolanach, wycierając podeszwy swoich sandałków o uda sąsiadującej, młodej pasażerki. Biedna nie miała przestrzeni, by się odsunąć.

Popiskiwanie nie cichło, ale pasażerowie ze stoickim spokojem czasem tylko zdawali się chłopca zauważać. Podczas gdy ja nie mogłam nijak ograniczyć mu mojej całkowitej uwagi. Dziecko się nudzi, kropka.
O kobiecych torbach krążą legendy. Mimo wielkiego wysiłku jaki włożyłam w ograniczenie wagi mojego plecaka miałam w nim notes i kilka kolorowych mazaków. Które były zakreślaczami (fluorescencyjnymi) – ale tylko jeśli się chciało, by nimi były.
Wyrwałam z notatnika 3 kartki i dałam chłopcu 3 flamastry, wzbudzając najpierw zdziwienie, a kiedy chłopiec „zniknął” – powszechny szacun. Ulubił sobie żółty żarówkowy i mazał nim 10 minut po jednej kartce. Ma talent – pomyślałam, zestawiając w głowie jego abstrakcję z domkami i słoneczkami innych, znanych mi dzieci.

Matka zachecała chłopca do wypróbowania fioletu, chyba sama miała chęć porysować. Po każdej jej próbie – chłopiec wrzeszczał. Wykorzystując jego chwilę nieuwagi matka machnęła fiołkowym w samym centrum pożółconej kartki. Mały artysta, niczym dorosły, chwycił kartkę za boki w obie ręce i wrzasnął: „What the fuck!”. No dobra, nie wiem co wrzasnął, ale to by odpowiadało jego reakcji.
Próbował żółcią pojryć plamę w szale natchnionego malarza – na próżno. Zmiana kartki. Dzieło przepadło.
Po zamalowaniu 3 kartek ustawił je pionowo przy szybie, dostał pochwałę od mamy i oklaski od reszty, i tak sobie przez resztę podróży podziwialiśmy jego galerię okienną.
Została godzina podróży. Chłopiec zdążył jeszcze umazać się na żółto, rozsypać zupkę chińską na wspomnianą już młodą pasażerkę, poskakać po mamie i wysiedliśmy.

Obcowanie z pasażerami chińskich pociągów to nie tylko tego typu interakcje. Nieunikone staje się poznawanie ich zwyczajów, również tych higienicznych. O tym będzie jeden z kolejnych filmów, ale już teraz muszę, Drogi Czytelniku, nakreślić Ci tło opisywanych przeze mnie wydarzeń.

Mimo głośnego stukotu pociągu, trzeszczenia plastikowych elementów i głośnych rozmów – dochodzi coś jeszcze.

Charkanie.
Nie wiem doprawdy jak to opisać…
Chińczycy mają w zwyczaju, kilkakrotne w ciągu dnia, czyszczenie nosa i zatok przez gardło. Czasem brzmi to tak jakby przeczyszczali przy okazji swój mózg. Odcharkują głośno i plują. Czasem na chodnik, trawnik, w eleganckich sytuacjach do chusteczki. W wagonie rolę składowiska charków pełni kosz na śmieci.
Z drugiej zaś strony za stereo robi ciapanie nudli. Zawsze jest ktoś w wagonie kto akurat je. Zupki chińskie wysysane są z kartonowej miski z siłą i głośnością odkurzacza, tak skutecznie, że niewiele pozostaje płynu na dopicie go na końcu. Jakimś cudem Chińczycy pałeczkami i zasysem radzą sobie z konsumpcją i klusek i esencji. Nie nauczyłam się tej cennej umiejętności, niestety. Może tak smakuje lepiej.

Nasza książka

“Urok. Historie z Tanzanii i Zanzibaru” to zbiór reportaży i opowiadań, które powstawały podczas naszego ponad półrocznego pobytu w Afryce Wschodniej. W tej książce opowiedzieliśmy:

  • Jak wygląda życie na wsi, gdzie prawie nikt nie ma smartfona, a wiele spraw załatwia się skutecznie pocztą pantoflową i przy pomocy znachora
  • Co zrobić kiedy cały dom przejmują mrówki
  • Jak wyglądają zajęcia w szkole, w której w jednej klasie jest ponad 100 dzieci
  • Czemu dzieci w autobusach jeżdżą na kolanach u obcych ludzi
  • Dlaczego tak niewiele kobiet widać w zanzibarskich barach i kafejkach
  • Jak żyje się bez poczucia czasu
  • Jak postrzegane jest życie w w Europie i czemu nie dla każdego jest to marzeniem
Kup książkę