Ostrzegam, miejscami będzie ostro, będzie nieuprzejmie i obelżywie. Nieładnie z mojej strony i powieje chamówą. Niniejsze notatki w niezmienionej formie przepisuję z mojego dziennika pokładowego, prowadzącego podczas wielogodzinnych podróży pociągiem w Chinach. Wielogodzinnych na skalę chińską, nie polską – najdłuższy kurs to 37h, średni – 15h. Można się, za przeproszeniem, wkurwić, gdy zły nastrój potęguje zmęczenie i niewyspanie.To dla lepszego oddania nastroju tej podróży postanowiłam nie cenzurować wulgaryzmów i nie sprowadzać wszystkiego do poprawności politycznej, bo tak wypada. Każdy ma gorsze dni.
Dodam, dla pewności, że wyprawa do Chin była najlepszą i najpiękniejszą przygodą jaką przeżyłam w życiu, dotychczas.
Patrzymy po sobie, my – współpasażerowie. Pogadalibyśmy. Myślę, że tak sobie myślimy.
Uśmiecham się do ponurych twarzy, które w stanie relaksu wyglądają groźnie, a te rozpromieniają się szerokim wyszczerzem. Czasem jasnym i pełnym, czasem dziurawoszczerbatym.
Pociąg tej klasy był drugim najtańszym wyborem i cena zdecydowanie okazuje się adekwatna do standardu. Wyjęłam aparat, by go uwiecznić, co oczywiście wywołało spore zaciekawienie moich współprasażerów. Sięgnęłam więc po telefon, który chińską IVONĄ wyrecytował za mnie „Jestem z Polski, przyjechałam na wakacje”.
Odpowiedziała salwa śmiechu i głuchy telefon do końca wagonu. W obu kierunkach.
Na wszelki wypadek przytulę w nocy mój aparat. Tylko nie wiem jeszcze jak to zrobię, bo łóżka szerokie są na pół metra. Na oko. Pan koło 50tki, który śpi na najniższym z 3 poziomów zajmuje tylko połowę legowiska. Nie wiem jakim cudem.
Pociąg kołysze przyjemnie i miękko. Robię się śpiąca, ale muszę wytrzymać jeszcze kilka godzin. Jakoś trzeba potem zasnąć w nocy, bo przy wyłączonych światłach nie ma zbyt wielu innych opcji. Zabawa z telefonem niestety odpada, bo nie ma gniazdek, do których można wpiąć ładowarkę. A telefon potrzebny,by na miejscu znaleźć mój hostel. Oj, ja – niewolnica technologii.
Siedzę bezczynnie przyglądając się tym, którym czas mija szybko na pogaduszkach z nowymi znajomymi, piciu herbaty, pośpiewywaniu czy słuchaniu muzyki. Pan tuż obok wstał i ćwiczy, ręce ugiął w łokciach i nimi macha, tak jakby tańczył kaczuchy. Po chwili kołysze biodrami. Trwało to minutę, zakończyło się ziewnięciem.
Z zamyślenia wyrywa mnie zawodzenie sprzedawcy jedzenia, który wąskim wózkiem przemierza pociąg kursując między kantyną i wagonami.
Dwaj mężczyźni stoją nad moim zeszytem i komentują moje pismo. Posługując się kciukiem pytam czy im się podoba czy nie. Podoba się. Potem jeszcze wielokrotnie przekonam się, że pisanie czegokolwiek odręcznie to najlepszy lans jaki sobie mogę zafundować w Chinach.
Jedną z pasażerek w naszym przedziale jest przeuśmiechnięta kobietka, na oko lat 40. Wygląda jak gwiazda lat 80tych. Jest niska, chuda, a na szczycie tego wątłego ciała dynda bujna czupryna po trwałej ondulacji. Ma czarne leginsy i panterkowatą spódnicę. Do tego czarna bluzka z tandetnej koronki, bufiaste rękawy i kupę biżuterii ze sztucznego złota.
Trajkocze, śmieje się i zna słowo „hello”. Bardzo dobrze je zna, i używa go do rozmawiania na każdy temat. Coś jak nasze pierdolić (opierdolić, spierdolić, pierdolnąć… itd)
Dziś mam poczucie serdeczności płynącej od lokalsów do dziwnej mnie. Mnie zdumiewa tu wszystko, rozglądam się jak wariatka. Oni widzą tylko jedną osobliwość.
Pan obok mnie grzebie w telefonicznym translatorze – chyba mi coś powie.
No to się zaczęło! Pan opowiedział mi o firmie, w której pracuje, próbował namówić mnie na podobny biznes gdziekolwiek ta Polska jest. Pokazał mi zdjęcia całej swojej rodziny i znajomych. Po zdjęciu córki, zdjęcie żony, po żonie – Mao… I tak dalej..
Ułożyłam się na łóżku w klaustrofobicznej atrapie strefy komfortu. Mój rozmówca okazał się sąsiadem na poziomie (dosłownym poziomie – tym samym co mój). Co ułatwiło mu podanie mi telefonu wprost do łózka: „Wymienimy się kontaktami” – widniało na ekranie.
Strefa komfortu zniknęła. A bateria w telefonie padła.
Innym razem trafiłam na przedział bardzo żeński. Dwudziestokilkulatka i mocno dojrzała kobieta (mężczyźni przybyli na kolejnych stacjach). Ciotka robi na drutach paskudny szalik – używa brązowej, zielonej i fioletowej włóczki – każdy z kolorów przepleciony brokatem. Młode dziewczę od razu zrobiło mi zdjęcie. Ma bardzo krótkie szorty i czarną blizkę. Na szyi – plastikowego Buddę. Bezwłose nogi zakończone butami na koturnie.Brwi permamentne.
Rozpoczynamy dobrze mi już znany rytuał zapoznawczy w postaci kolejnego „hello” i dobyciu narzędzia tortur intelektualnych – telefonu.
Czatowanie na translatorze przypomina rozmowę z niedorozwiniętym umysłowo schizofrenikiem z zespołem Tourette’a.
– Osoba zrobić – czytam i widzę oczekiwanie na moją odpowiedź (???)
– Co Pan przybył do Chin
– Jesteś człowiekiem z niego
– Ciotka zapytał tylko zdjęcie zrobione nie może być wyprane (!sic)
Nosz kurwa!!! (Zespół Tourette’a jest mój)
Mówię wszystkim, że jestem policjantką. Kciuki w górę i wszyscy czujemy się od razu bezpiecznie. Oni, że ich nie skrzywdzę, lub ewentualnie obronię przed złem – ja, że nikt nie położy lepkich rączek na moich rzeczach, a kradzieże w pociągach zdarzają się nierzadko.
Noc.
Największym problemem z chrapaniem jest nie tyle głośność co nieregularność. Z cichego pomrukiwania przechodzi gwałtownie w gardłowe charknięcie, przerwa – jednego brakuje jakby delikwent się wreszcie zadławił. A tu nagle bum! Bulgoczący wdech. Jak to go, kurwa, nie budzi?! Ja bym się prędzej rąbnęła w głowę o górną pryczę gdyby mój własny dziki jazgot wyrwał mnie ze snu. A on błogo drzemie, rzekłabym – z przyjemnością.
Łóżko wieprzka jest piętro wyżej i naprzeciw mojego. Akustycznie = najgorzej, bo nie oddziela nas żadna materia.
“Urok. Historie z Tanzanii i Zanzibaru” to zbiór reportaży i opowiadań, które powstawały podczas naszego ponad półrocznego pobytu w Afryce Wschodniej. W tej książce opowiedzieliśmy: