globstory logo

Amazońska masakra piłą mechaniczną

Diego od rana jest podekscytowany, bo dzisiaj będzie mógł się wyżyć piłą mechaniczną, a potem na raftingu, który spróbujemy sfilmować. Już poprzedniego wieczora poruszał się po swoim glampingu (glamorous camping = glamping = camping o podwyższonym standardzie) jak jaguar zamknięty w klatce – nosi go. Zazwyczaj z przeróżnych powodów, ale akurat tym razem dlatego, że zabiera nas na pokaz tego, co kocha robić najbardziej. Specjalnie z tej okazji pożycza od kumpla terenówkę, a zostawia mu w zamian swój motocykl, sporego turystyka, którym na co dzień jeździ między Teną a swoim glampingiem. Bierzemy ze sobą cały sprzęt – my do kręcenia, on do pływania. My z dwoma aparatami, kilkoma obiektywami i dronem, Diego z pianką, kaskiem, piłą mechaniczną, strojem ochronnym, wielkimi rękawicami, okularami do pracy i ciężkimi buciorami. Szkoda dnia: kawy wypite, śniadania zjedzone, trzeba nam w drogę. Musimy jeszcze podjechać po kajak, który Diego trzyma u swojej siostry, która z dzieckiem na ręku odprowadza nas wzrokiem, śmiejąc się, że Diego szczerzy się jak dzieciak ostatniego dnia szkoły. 

Kilka dni wcześniej, nieco zmarnowani i z paprzącymi się ranami po komarach i muszkach, wyszliśmy z lasu deszczowego od rodziców Moi’ego. Film z tej części wyprawy znajdziecie tu: … . Chcieliśmy wpaść na chwilę do jakiegoś miasta, żeby złapać oddech i naprawić komputer, który jak się później okazało nie polubił się z dżunglą i jak tylko pomieszkał kilka godzin w wilgotnym klimacie, to przestawał działać. Padło na Tenę, niewielkie, niczym nie wyróżniające się miasteczko wciśnięte między Andy i Amazonię.

Kilkudniowy postój zaowocował zwiedzeniem wszystkich serwisów komputerowych w mieście, po tym, jak okazało się, że sami nie jesteśmy w stanie ogarnąć tematu, a także ostatecznym przyklepaniem wizyty u Diego, którego zdążyliśmy już w pierwszych słowach naszego listu na Couchsurfing zdenerwować, bo przesunęliśmy nasze odwiedziny w ostatniej chwili o tydzień. A jedną z rzeczy, które najszybciej doprowadzają go do szału, są niesłowni goście. Wzburzony nagrywa nam wiadomość głosową na Whatsappie, która w skrócie brzmi tak: “YOU WASTE MY TIME, TIME IS THE ONLY THING WE HAVE, NOTHING ELSE IS IMPORTANT, I DON’T HAVE TIME TO PLAY GAMES WITH EVERYBODY.” Czujemy się winni i przepraszamy – ten wyjazd do Ekwadoru nie po raz pierwszy zaskoczył nas zdarzeniem losowym, wymagającym zmiany planów. Wiemy jedno: trochę się teraz go boimy i zastanawiamy się czy ta znajomość jest jeszcze do odbudowania. Nie znamy się, ale już rozumiemy, że uderzyliśmy w diegowy soft spot.

Sam opisuje siebie jako anarchistycznego nerwusa, który ponad wszystko ukochał sobie wolność i niezależność. Przez najbliższe kilka dni mieliśmy dowiedzieć się, że jego opis siebie zgadza się ze stanem faktycznym, jednocześnie nie dało się go nie polubić. Bo to człowiek z pasją. Taką prawdziwą, która sprawia, że jest szalonym geniuszem. O wybuchowym, ale bardzo refleksyjnym charakterze i niezwykle sprecyzowanej wizji świata, oraz swojej w nim roli. Słuchając go czujemy od początku, że mamy wspólny mianownik – dzieli nas niemal wszystko inne – on jest wojownikiem-ekologiem, uzależnionym od adrenaliny i opętany potrzebą budowania swojego glampingu, który stworzył od zera. Nie takiego teoretycznego zera czyli: bogatej rodziny, która pomogła, od kredytu w banku, konsultacji z doradcą finansowym, na co go stać, a na co już nie – ale od zera absolutnego, w postaci kilkuset dolców, narzędzi do pracy i skrawka ziemi, którą odkupił za wszystkie oszczędności zarobione na kajakowym instruktażu od mamy. I to nie uzbrojonej ziemi gotowej na turystyczne chatki, tylko wysokiego na 20 metrów w stosunku do przebiegającej poniżej drogi wzgórza, na którym w najlepsze rósł las. Bez prądu, kanalizacji, o internecie nie wspominając. Sam przyznaje, że to było szaleństwo i że był to karkołomny, kompletnie oderwany od rzeczywistości pomysł. I chyba nadal jest, chociaż patrząc na to, co powstało z marzeń i niesamowicie ciężkiej pracy jednego człowieka, nie można oprzeć się wrażeniu, że w tym szaleństwie jest metoda. I mogło się to udać tylko komuś, kto nie wie, że to się nie mogło udać. 

To właśnie w rzece i pile mechanicznej tkwi sekret Jungle Roots. Docieramy do niej jadąc przez kampus Universidad Católica de Cuenca (placówka w Tenie), który schowany w lesie wyrasta nagle zza zarośli zaskakując futurystycznie wyglądającymi budynkami, wkomponowanymi w tło malowniczych, zielonych wzgórz. Diego mówi, że kilka lat wcześniej był gotów zapisać się na architekturę ze specjalizacją skupiającą się na rozwiązaniach ekologicznych: pasywnych i odnawialnych metodach pozyskiwania energii elektrycznej, zrównoważonego zarządzania wodą, nieingerowania w las deszczowy i wielu innych aspektach, o których wielki biznes deweloperski nie chce nawet słyszeć. 

– Na szczęście w porę się opamiętałem i zacząłem robić swoje. Dzisiaj to ja mógłbym prowadzić takie zajęcia na uniwersytecie. Ale nie poprowadzę, bo nie mam czasu! – mówi Diego, parkując przy moście nad rzeką Misahualli. 

– To jest miejsce, gdzie pływam kajakiem i skąd biorę drewno do budowy Jungle Roots. – wskazuje na wartką, płytką rzekę, na brzegach której leżą wyrzucone przez nurt wielkie pnie drzew. Wkłada na siebie bluzę, zawiązuje na głowie zieloną bandanę, na nos zakłada ochronne okulary i każe nam iść za sobą, przez niewielki zagajnik prowadzący wprost nad rzekę, do największego konaru na brzegu. Zawadiacko przerzucona przez ramię piła mechaniczna dodaje mu łobuzerskiego wyglądu, a pewność siebie i poczucie misji dopełnia obrazka. My odpalamy drona i aparaty, Diego odpala piłę mechaniczną, robi się poważnie. Na migi pokazujemy sobie we trójkę, że wszyscy gotowi, można zaczynać, w powietrzu w każdym kierunku zaczynają latać wióry, z pobliskich czubków drzew zrywają się ptaki. Taniec z piłą to czas, kiedy Diego jest w swoim żywiole – z miną opętanego swoją wizją artysty wrzyna się w drewno, zmienia pozycje, przeskakuje z jednej strony pnia na drugą, dogląda, czy aby na pewno robi proste cięcie, docina. Udaje mu się tego dnia wykroić spory, płaski, prawie idealnie okrągły blat stołu i długą dechę, na której planuje napisać po polsku nazwę swojego glampingu na pamiątkę naszej wizyty i faktu, że chcemy o nim opowiedzieć w filmie. Diego znika na chwilę za samochodem, by pojawić się ponownie w piance, z kajakiem pod pachą, wiosłem w drugiej ręce i kaskiem na głowie. 

– Uwielbiam to robić, przyjeżdżam tu w każdej wolnej chwili. Dzisiaj, do kręcenia, zrobię krótką, łatwą traskę, ale normalnie pływam po takich rzekach… – mówi, podając mi swój telefon z otwartym zdjęciem, na którym skacze w kajaku z dziesięciometrowego wodospadu. Może i dobrze, że nie musimy tego oglądać, bo już sama fota, jakkolwiek piękna, jest stresująca. Nagrania są szybkie i wściekłe, dwoimy i troimy się, żeby w ogóle złapać Diego, manewrowanie dronem pomiędzy drzewami i skałami jest trudne, ale w końcu się udaje, mamy to. Diego znów uśmiecha się jak uczniak, który coś spsocił. Kompletna beztroska, totalna zajawka.

Jungle Roots reklamuje się na Bookingu dość skromnie, jako glamping, który oferuje w pełni wyposażoną kuchnię, z obowiązkowym ekspresem do kawy, i tarasem widokowym. Natomiast równie trafnym określeniem byłoby eco-lodge, bo to, co stworzył Diego zasługuje na to miano jak najbardziej. 

– Wiecie, co wkurza mnie w gościach najbardziej? Jak ktoś przyjeżdża i mówi, że mu się nie podobają suche toalety, bo niby są obrzydliwe… – zaczyna któregoś wieczoru Diego. 

– Robię tu wszystko, co mogę, żeby nie niszczyć przyrody. Nie ściąłem ani jednego drzewa, żeby to wszystko zbudować, nawet jednego drzewa nie uśmierciłem! Toalety są suche, żeby nie marnować wody, to jest najbardziej ekologiczny typ wychodka, jaki istnieje. Prysznic jest tak zbudowany, że kąpiemy się wszyscy w deszczówce. Spora część materiałów, które tu widzicie to rzeczy, które wyrzucają inni. Przy drogach wala się sporo śmieci, czasami wypatrzę coś, co nadaje się do recyclingu i trafia to do Jungle Roots, tu z tymi rzeczami pracuję, nadaję im nowe przeznaczenia, daję nowe życie. 

I to widać: od rana do wieczora Diego wali młotkiem, biega z wiertarką, szlifuje, maluje, docina, a kiedy siada na moment coś zjeść, albo wypić kawę to od razu mówi, że tam postawi wiatę do jogi, a tu, jak tylko znajdzie chwilę, wybuduje jeszcze dwa bungalowy. Przy nas stworzył m.in. piękny stół, którego blat wykonał z rzeźbionych drzwi frontowych znalezionych w lesie, których zagłębienia wypełnił kolorowymi nasionami różnych drzew i krzewów i przykrył szklanym blatem. Planowanie i tworzenie w głowie wizji to jego ulubiona praca po pracy. Twierdzi, że jego mózg nigdy się nie wyłącza, że pomaga mu to w wyciszeniu się, bo trawi go gniew na otaczający go, zepsuty pieniędzmi świat i smuci złamane serce po stracie ukochanej mamy. Mówi nam też, że to miejsce buduje dla syna, w którym pokłada nadzieję na podjęcie wizji i celu ojca. A celem tym jest odpowiedzialne życie, które byłoby dołożeniem swojej cegiełki do ratowania planety, bo Diego uważa, że ją wykańczamy. 

W opublikowanym na początku 2019 roku raporcie ONZ na temat stanu przyrody nie sposób znaleźć dobrych wieści. Ten 1800-stronicowy dokument to zbiór ponad 15 tysięcy prac naukowych przeprowadzonych na przestrzeni 15 lat, a redakcja składała się z 145 ekspertów z 50 krajów, prezentując wyniki raportu przedstawicielom 132 krajów. W skrócie: wylesiamy w zastraszającym tempie, by zrobić miejsce na produkcję rolną i przemysłową, doprowadzamy do zmian klimatycznych, ingerując w delikatne mechanizmy, od których zależy życie na naszej planecie, zanieczyszczamy w tak dotkliwy sposób, że doprowadzamy do masowych wyginięć całych gatunków, przeławiamy oceany, morza, jeziora i rzeki i bardzo, bardzo nierozważnie korzystamy z kurczących się zasobów słodkiej wody, której do dyspozycji nie mamy tak znów wiele. Ta potężnie skrócona lista nie pokazuje zależności, które decydują o tym, że nasza działalność ma faktycznie tak ogromnie destrukcyjny wpływ na środowisko i jego mieszkańców. 

Weźmy na warsztat Polskę, która zmaga się z problemem, o którym nie myśleliśmy wcale jeszcze 15 lat temu. Z dostępem do wody. Wydawałoby się, biorąc pod uwagę globalne statystyki, w ramach których 2,1 miliarda osób na świecie nie ma dostępu do czystej wody pitnej, a ponad 200 milionów nie ma do niej dostępu niemal wcale, cierpiąc z powodu pragnienia, że Polski te problemy nie dotyczą. W ramach tych 2,1 miliarda osób 63% to mieszkańcy Azji, 28% Afryki, 7% Ameryki Południowej i tylko 2% Europy – tym bardziej, przecież w Europie półki uginają się od butelkowanej wody, a z kranów woda leci na zawołanie. Niestety, po bliższym przeanalizowaniu faktów możemy dowiedzieć się, że to właśnie Polska jest w ogonie krajów Unii Europejskiej w kontekście zasobów wód powierzchniowych i z 1600 m3 wody na mieszkańca kraju rocznie znajdujemy się na progu deficytu wody – niekoniecznie tej pitnej, bo czerpiemy ją w przeważającej mierze z głębinowych ujęć wody, które są mniej podatne na nasze poczynania, natomiast na pewno tej związanej z uprawami. Coś, co wydaje się kompletną abstrakcją: stepowienie i pystynnienie niektórych części Polski staje się faktem. Mordercze dla upraw susze, które zdarzały się w przeszłości sporadycznie, mamy u siebie średnio co drugi rok. Burze piaskowe to już nie historie z Bliskiego Wschodu, ale Polska codzienność ostatnimi laty. Być może jednak najwymowniejszym znakiem nadchodzących zmian są Skierniewice tego lata – zabrakło w kranach wody i z odsieczą musiał, czy może: mógł, przyjść tylko deszcz. I choć kolejny sezon letni mamy już za sobą, więc możemy otrzeć zimny pot z czoła, to kolejne jawią się jako coraz bardziej dramatycznie. 

Co na nas tak bardzo wpływa? Położenie. Które sprawia, że statystycznie Polska jest obecnie tak samo bogata w zasoby wodne, jak Egipt. Trochę się to nie mieści w głowie, ale tak jest. 

Położenie wpływa na to, że opady ciągnące znad Atlantyku docierają jeszcze do Niemiec, ale do nas już mniej chętnie. Dodatkowo mają coraz częściej charakter gwałtownych nawałnic, a nie opadów kilkudniowych, więc ich wsiąkanie w osuszoną słońcem glebę jest bardzo słabe.  Owszem, mogą powodować chwilowe podtopienia, czy powodzie, ale długofalowo nie działa to tak skutecznie, jak powinno. W skali mikro kiepsko jest nawet z wsiąkaniem opadów w trawniki, ponieważ nie dbamy o retencję wody, szczególnie w miastach – studzienki kanalizacyjne są milsze dla oka, więc to tam ląduje spora część deszczówki. Ponadto im mniej drzew i parków w mieście, tym bardziej się ono rozgrzewa i powoduje dużo szybsze odparowywanie wody. A robi się cieplej, bo…

Zmienia się klimat. Tak tak, podnosząca się temperatura to fakt. Powolna zmiana klimatu sprawia, że jesienie i zimy, które normalnie w ogromnym stopniu odpowiadały za nawodnienie gleb, nie przynoszą z sobą tyle wody, ile robiły to kiedyś. Bezśnieżne zimy, coraz bardziej popularne, sprawiają, że brakuje efektu długotrwałego topnienia i wsiąkania wody w glebę, podnosząc tym samym stan wód gruntowych, ale też jezior i rzek. Sytuację mogłyby ratować opady deszczu, ale tak, jak już wspominaliśmy: deszcze nie ma wystarczająco, by nadrobić zaległości kilku bezśnieżnych zim i upalnych lat. Natomiast żeby jeziora i rzeki mogły być użyteczne… Trzeba ich nie zanieczyszczać i mniej regulować, bo wartko płynąca woda ma mniej czasu na wsiąkanie w ziemię. Robimy natomiast zupełnie odwrotnie, przygotowując rzeki pod żeglugę śródlądową, której wzmożone zapotrzebowanie wynika z potrzeby dostosowania się do przemysłu i zapotrzebowania gospodarki, która z kolei wpływa na…

Emisję gazów cieplarnianych. Które to gazy wpływają na ocieplenie klimatu. Zaczyna się to wszystko układać w spójną całość? Bo nam tak. A teraz, w ramach ćwiczenia poszerzającego wyobraźnie przełóżmy ten sam scenariusz na kraje z jeszcze mniejszym dostępem do wody – takie, które zmiany klimatyczne odczują dużo szybciej od nas. Szacuje się bowiem, że wraz z powiększaniem się liczby ludności na świecie zapotrzebowanie na wodę pitną wzrośnie o 55% w ciągu najbliższych 30 lat. Nawet, jeśli założymy, że naukowcy grubo się pomylili, to łatwo jest zrozumieć, że skoro wzrasta zapotrzebowanie, a zmniejszają się zasoby wody…to mamy problem. Wszyscy. Ponieważ może się okazać, że znaczne tereny Afryki i Bliskiego Wschodu staną się niezdatne do życia. Co więc zrobią ludzie, którzy tam obecnie mieszkają? Zaczną szukać wody. I jak wiemy z doświadczenia poprzednich pokoleń – tego typu gigantyczne migracje i zmiany globalnych sił społeczno-ekonomicznych zawsze kończyły się konfliktami. Ciężko wyrokować, czy gorsze są globalne konflikty militarne, czy może apokalipsa całego życia ludzkiego na planecie – oba scenariusze są wystarczająco czarne, by zastanowić się nad tym, jaką rolę możemy w tym wszystkim odegrać. 

I tu wracamy do suchych toalet Diego, na które boczą się niektórzy goście, doprowadzając go tym samym do szału. Zgadzamy się z nim w każdym: jeśli ceną za zrównoważone obchodzenie się z wodą jest fakt, że nie siedzimy na pięknym, porcelanowym tronie ze zbiornikiem i spłuczką, to możemy z tym żyć. Niczego nie tracimy, może poza poczuciem wygody i luksusu. A jest to bardzo mała cena, biorąc pod uwagę 20-40 litrów wody na każde spłukanie toalety w Polskim domu dziennie. Dżunglowa toaleta: 0 litrów wody dziennie. I rocznie. Nie chcemy tu nikogo atakować – jeśli przepięknie szalona toaleta bez ściany od strony zbocza (bez obaw, nikt niczego nie widzi z dołu, wszystko jest sprytnie zamaskowane rosnącymi wokół krzewami i drzewami) z niewiarygodnym widokiem na góry porośnięte lasem deszczowym kilometr dalej nie jest dla kogoś wystarczającym wynagrodzeniem braku spłuczki…to szkoda. Pozostaje chyba tylko mieć nadzieję, że będzie to mniejszość gości. 

Nie chcemy tu powiedzieć, że jedynym sposobem na uratowanie planety, a w konsekwencji domu dla przyszłych pokoleń ludzi, jest ucieczka do lasu i życie w wybudowanym z liści palmy i drewnianego stelaża bungalowu. Ogromnie szanujemy napędzany szaleńczą wizją glamping Diego – jest trochę nieprawdopodobny, bardzo radykalny i absolutnie niesamowity – ale nie chodzi o to, żebyśmy wszyscy zostali ekologami. Chodzi raczej o to, żebyśmy wszyscy dokładali swoją cegiełkę – małe zmiany u wielu osób przynoszą zauważalne rezultaty, ekstremalne zmiany kilku osób giną w objęciach bezlitosnej statystyki. 

Przykładem może być LifeStraw, czyli przenośny filtr wody, o którym wspominaliśmy w Q&A dotyczącym życia w dżungli: … Od razu zaznaczamy – nie pracujemy z tą marką, to nie jest tekst sponsorowany, po prostu jest to dla nas ekologiczne odkrycie wyprawy do Ekwadoru, więc się dzielimy. LifeStraw to koncepcja tak samo prosta, jak skuteczna – plastikowy bidon (tak, wiemy, natomiast bidon jest solidnie wykonany i nie zawiera BPA), do którego wkładamy filtr wody z ustnikiem – jego zastosowanie chroni przed bakteriami, pasożytami, mikroplastikiem i większością pestycydów i herbicydów. Jego przepustowość to 1000 litrów i 5 ewentualnych lat. 

Bilans po dwóch miesiącach picia wody z kranu, deszczówki i wody z rzeki jest następujący: 

Ilość wyprodukowanych plastikowych butelek: 0

Ilość złapanych chorób/pasożytów przewodu pokarmowego: 0

Tu uwaga: niektórzy z Was na pewno pamiętają nasze dramatyczne Instastories z Coci na temat bardzo poważnego zatrucia pokarmowego, które wyłączyło nas z życia na dwa dni. Taka sytuacja rzeczywiście miała miejsce, natomiast poza wszelką wątpliwością sprawcą była kiełbaska z grilla na ulicy, nie woda. 

Cena w sklepie: 120-170 zł. Nie jesteśmy w stanie policzyć ile dokładnie litrów wody wypiliśmy w Ekwadorze, więc nie jesteśmy też w stanie określić ile jeszcze żywotności pozostało w filtrze, ale wiemy na pewno, że nie ruszamy się bez niej w przyszłości. Czy uratowaliśmy w ten sposób świat? Pewnie nie. Czy nie wyprodukowaliśmy w ten sposób kilku plastikowych butelek dziennie? Jak najbardziej. 

W dobie szalejących w Amazonii pożarów, topnienia lodowców i wylesiania całych ekosystemów pod uprawy oleju palmowego nie chodzi o to, żeby być Supermanem i dźwigać to wszystko na swoich barkach. Niedawno od widza dostaliśmy wiadomość, dotyczącą udostępniania przez nas (i innych naszych  “kolegów i koleżanek z pracy”) na Instagramie zdjęć z pożaru lasu deszczowego. Wiadomość była długa i pełna jadowitych pretensji, że z wygodnej kanapy łatwo jest publikować takie rzeczy i że sami wzięlibyśmy się za robotę, żeby coś w tej sprawie ZROBIĆ! A nie tylko gadać. Jest to parafraza, ale nie było to bardziej dyplomatyczne.

Zamieściliśmy na fanpejdżu Globstory wpis o tym co naprawdę myślimy o pożarach w Amazonii i biorąc pod uwagę dyskusję, którą pod postem rozgorzała – odnosimy wrażenie, że była to decyzja słuszna. O takich sprawach, o ekologii w ogóle, trzeba rozmawiać. Rozwiewać narosłe przez lata, mylne stereotypy, posiłkować się danymi, statystykami i myśleć na własny rachunek – ale też uczyć się od innych, próbować zrozumieć kogoś z kim się nie zgadzamy i być otwartymi na argumenty. Bo tylko wtedy możemy mówić o dialogu. Dlatego poruszamy pewne zagadnienia raz jeszcze, przy okazji artykułu o eco-lodgu w środku lasu, bo uważamy, że warto. Dla Was i dla nas samych – ponieważ naszą misją jest informowanie. Czy to przez YouTube, czy przez inne media społecznościowe. To jest to co blogerzy mogą “ZROBIĆ”. I robią. Informacja jest orężem, walutą, a przekazywanie informacji jest jedną z aktywności partycypowania w np. proteście. Szczególnie w sytuacji, kiedy na jakiś temat informacji jest niewiele, albo wcale. Do rzeczy:

  • Nie róbmy z ekologii sprawy politycznej. Jest to bez cienia wątpliwości problem, który powinien nas łączyć poza wszelkimi podziałami. Wszyscy odczuwamy jego skutki w niemal równym stopniu, czy to przez upały, susze, przeludnienie, braki żywności, czy migrację miliardów ludzi z miejsc niezdatnych do życia w poszukiwaniu lepszego jutra. Sprzeciwiamy się przyklejaniu łatek “lewactwa” do każdej pro-eko myśli, czy działania. Sprzeciwiamy się wszystkim łatkom w ogóle, ale tym razem skupiamy się akurat na tym.
  • Nie musimy wszyscy wynosić się do lasu, by żyć życiem epoki kamienia łupanego. Nie musimy w pierwszym odruchu rzucać wszystkiego i lecieć do lasu deszczowego, by zasłaniać drzewa przed pożarem własnym ciałem. Zresztą chyba na niewiele by się to zdało. Nie chodzi wyłącznie o drastyczne kroki – choć i te w niektórych kwestiach są nie tylko potrzebne, ale i niezbędne – ale o efekt skali. Jeśli jedna osoba zostanie weganinem, ale nikt inny nie zmieni diety, to efekty będą niemal pomijalne. 70 000 pożarów w Amazonii w ostatnich miesiącach wywołanych zostało przez ludzi, którzy karczują las deszczowy i przygotowują ziemię pod rolnictwo. Wynika to ze zwiększającego się nieustannie popytu na olej palmowy, mięso i soję, która jest częścią paszy dla bydła i trzody chlewnej. Więc działania, które może podjąć dosłownie każdy dla dobra Amazonii – płuc naszej planety (ale też innych miejsc na świecie, jak np. Borneo) – jest świadome wybieranie z półek produktów nie zawierających oleju palmowego. To nie jest tytaniczna praca, której nie da się podjąć bez obniżenia swojego komfortu życia. Serio.
  • Ograniczenie spożycia mięsa. Nie masz ochoty na dietę wege? Jeśli w sercu czujesz, że np. chcesz przejść na dietę wegańską, ale nie możesz żyć bez jajek lub sera – bądź weganinem – oprócz jajek lub sera. Jeśli chcesz jeść wege, ale czasami nie umiesz oprzeć się burgerowi – niech to nie będzie powód, dla którego nie ograniczysz jedzenia mięsa. Nie chodzi o to, by garstka ludzi robiła to na 100% i wzorowo. Ale byśmy w jak największej liczbie chociaż trochę “się poprawili”. Wspomniane powyżej kwestie karczowania i wypalania lasów pod pola uprawne to efekt naszego apetytu, który w ostatnim stuleciu stał się nie do opanowania. O tym w jak destrukcyjny sposób mięso wpływa na środowisko są np. 2 poniższe filmy. Tu już nie chodzi tylko o to, czy współczujemy zwierzętom, ale o przetrwanie wszystkich zwierząt. W tym nas.

– od Kasia Gandor – https://youtu.be/11iuZ_kvyaY

– od Juszes – https://youtu.be/1AffanZi70w

  • Odpowiedzialne obchodzenie się surowcami. W Polsce od lat produktem spożywczym, którego marnuje się najwięcej jest chleb. Ta smutna statystyka to tylko wierzchołek góry lodowej. Marnuje się nie tylko jedzenie w naszych domach, ale i to w sklepach: dopiero w tym roku wprowadzono Ustawę o przeciwdziałaniu marnowania żywności, która nakazuje sklepom oddawanie niesprzedanej, ale dobrej jakościowo żywności organizacjom, które znajdą dla niej odpowiednie zastosowanie. Nie straszymy tu starym jak świat: “zjedz kotleta, dzieci w Afryce głodują” – po prostu marnują się góry jedzenia i odpowiadamy za to my, nikt inny. Marnuje się też na potęgę woda: takie oklepane, ale ciągle aktualne problemy jak mycie zębów bez zakręcenia wody w kranie to strata ok. 15 litrów wody dziennie. Pełna wanna wody to od 100-140 litrów. Niedokręcony kran i kapiąca woda to tygodniowa strata nawet 90 litrów wody. Wiemy, że ciężko to sobie zwizualizować, natomiast biorąc pod uwagę efekt skali – starajmy się kupować i korzystać z tego, co jest nam naprawdę potrzebne. Każde marnotrawstwo wystawia rachunek, który płacimy już dzisiaj.
  • Konsumpcjonizm, czyli dlaczego Chiny wraz z Indiami produkują 80% wszystkich zanieczyszczeń wpadających do naszych oceanów, a o zmiany klimatyczne ktoś czepia się nas? Bardzo łatwo jest pokazać palcem kto zatruwa planetę najbardziej – oczywiście Chiny i Indie, których rzeki w obszarach przemysłowych są zupełnie bez przesady toksyczne, a warunki pracy często niewiarygodnie wręcz złe. Ale powodem, dla których te dwie olbrzymie gospodarki stały się fabryką, zapleczem produkcyjnym reszty świata, jesteśmy właśnie my. Rozwinięty, konsumujący bez opamiętania “zachód”. Gdybyśmy nie rzucali się bez jakichkolwiek hamulców na kiepskiej jakości produkty Made in China, to China nie musiałaby ich Make’ować u siebie. Bo nie istniałby rynek, który chłonąłby to wszystko jak gąbka. Nie twierdzimy, że musimy teraz nagle stać się ascetami, którzy nic nie posiadają i nigdy posiadać nie będą. Natomiast myślenie o zakupach w kategoriach odpowiedzialnego wybierania np. producentów odzieży, to pierwszy krok. Odpowiadając od razu na nasuwające się w tym momencie pytanie: fairtrade i Made in Poland niby super, ale jednak sporo droższe od ciuchów w sieciówkach, więc skąd na to brać kasę? Niby tak, ale odpowiedzią jest tu test, który może wykonać niemal każdy, choć nie każdy ma okazję. My mieliśmy, nie raz, więc odpowiadamy: kiedy przeprowadzasz się np. do innego kraju i możesz zabrać ze sobą tylko jedną walizkę (do wyboru z naszych doświadczeń na dłuższą metę: Turcja, Holandia, Irlandia, Anglia, Barcelona, USA), to po miesiącu okazuje się, że żyjesz z tej jednej walizki tak samo wygodnie, jak z całej szafy ciuchów. Po dwóch miesiącach nie pamiętasz już co masz zbunkrowane w Polsce, a po kwartale temat przestaje istnieć. Kompletnie. Jedna porządna koszulka, czy bluza, czy kurtka, czy cokolwiek innego wykonana z dobrej jakości materiału, będzie lepsza niż 5 produktów najgorszej możliwej jakości z przypadku. Owszem, taki produkt jest droższy, ale tu jakość nie jest tylko sloganem – oczywiście jeśli wybieramy mądrze. Oboje chodzimy w swoich ubraniach do upadłego. 

Ta lista, którą tu tworzymy jest praktycznie nieskończona i nie jesteśmy w stanie jej wyczerpać, czy nawet pokusić się o stwierdzenie co jest ważniejsze, a co mniej ważne. Nie jesteśmy też naukowcami, którzy mają na każde pytanie odpowiedź – słuchamy za to naukowców, zapoznajemy się z wynikami badań i staramy się dyskutować o faktach, nie opiniach. Cała ta lista to sugestie, do których stosujemy też się sami, żeby nie być gołosłownymi – nie chcemy więc mówić Wam, że to jedyna słuszna droga, a my znaleźliśmy sposób na uratowanie planety. Bo to nieprawda. Początkowo być może w niewielkim stopniu, ale tak jak pisaliśmy wcześniej: siła tkwi w skali, nie w pojedynczych, desperackich aktach sprzeciwu. 

Do Jungle Roots trafiliśmy akurat w momencie, kiedy nikogo poza nami i Diego nie było. Każdego dnia był więc czas na to, żeby usiąść z kubkiem naparu z imbiru i cytryny (Mateusz był przeziębiony, a Diego pije go profilaktycznie), popatrzeć na zachód słońca i pogadać o życiu do późna. To niesamowite, że z kimś z drugiego końca świata mieliśmy tak podobną wizję tego, co nas otacza – mimo kompletnie innego kontekstu kulturowego, innych problemów, innej wizji na życie. W kontekście ekologii zaś dobrze podsumował to Diego, który mówi, że pieniądze nas wszystkich nie wyzwolą, nie dadzą wolności i szczęścia. Że jeśli zdemolujemy nasz dom za dolary – za petro-dolary, jak w Ekwadorze, czy węglo-złotówki, jak w Polsce – to nic nam nie dadzą banknoty. Nasze życie i życie planety żależy od nas samych, czas więc wziąć za siebie odpowiedzialność. 

Nasza książka

“Urok. Historie z Tanzanii i Zanzibaru” to zbiór reportaży i opowiadań, które powstawały podczas naszego ponad półrocznego pobytu w Afryce Wschodniej. W tej książce opowiedzieliśmy:

  • Jak wygląda życie na wsi, gdzie prawie nikt nie ma smartfona, a wiele spraw załatwia się skutecznie pocztą pantoflową i przy pomocy znachora
  • Co zrobić kiedy cały dom przejmują mrówki
  • Jak wyglądają zajęcia w szkole, w której w jednej klasie jest ponad 100 dzieci
  • Czemu dzieci w autobusach jeżdżą na kolanach u obcych ludzi
  • Dlaczego tak niewiele kobiet widać w zanzibarskich barach i kafejkach
  • Jak żyje się bez poczucia czasu
  • Jak postrzegane jest życie w w Europie i czemu nie dla każdego jest to marzeniem
Kup książkę